Ciekawe co tam się dobrego je – zazwyczaj tak wygląda jedna z moich pierwszych myśli, kiedy jadę na wakacje gdzieś, gdzie jeszcze mnie nie było. Francuskie jedzenie znam już całkiem dobrze i w ogóle uwielbiam tę kulturę jedzenia -wino, sery, bagietka i można tak siedzieć cały wieczór i rozkoszować się mile spędzanym czasem. Wiedziałam więc, że francuska Korsyka mnie nie zawiedzie, ale zastanawiałam się czym mnie zaskoczy. Dzielnie robiłam zdjęcia większości posiłków, bo skoro nie mogę się podzielić tymi pysznymi smakami, to chociaż przekażę je wizualnie. Zdziwiłam się wczoraj ile tych zdjęć się nazbierało, więc postanowiłam rozbić post na dwie części.
W pierwszym miasteczku, które odwiedziliśmy zaraz po naszym przylocie, odbywał się mały targ lokalnych specjałów. Można było kupić wszelkie konfitury, miody, wędliny. Na zdjęciu widać lonzu (wędzoną polędwicę) oraz coppę (wędzony schab). Korsykańskie wędliny swój szczególny smak zawdzięczają świniom, które mogą sobie biegać po lesie, ryć w ziemi i jeść kasztany.
Skusiliśmy się na kilka plasterków coppy.
Żeby w pełni poczuć korsykański klimat, usiedliśmy na głównym placu i przy małych, okrągłych stolikach delektowaliśmy się białym winem i kawą.
Do pełni szczęścia brakowało bagietki, więc znaleźliśmy piekarnię i resztę coppy zjedliśmy w ten sposób.
Tutaj moja prawie zjedzona bagietka z widokiem na góry.
Z racji bardzo dużej ilości jadalnych kasztanów, oprócz pokarmu dla świń, służą one do wyrobu przeróżnych rzeczy. Między innymi robi się z nich piwo Pietra.
Mieliśmy problem ze zjedzeniem pierwszego lunchu, bo godzina była już późna, a większość restauracji zamyka się ok. 15 i z powrotem otwiera o 19. Na szczęście udało nam się znaleźć miejsce, gdzie zdumieni właściciele, że ktoś chce coś zjeść o tej porze, zgodzili się nas ugościć. Jadłam cannelloni z serem brocciu i z miętą w sosie pomidorowym. Pyszka! Ser brocciu jest tutejszym specjałem, wytwarza się go z mleka owczego i podaje zarówno w wersji słodkiej, jak i słonej.
Śniadania robiliśmy sobie sami i wyglądały one zazwyczaj tak.
Kolejny dzień i wino na plaży.
Znowu spóźniliśmy się na lunch, ale w sklepiku obok naszego domu na bieżąco kucharz robił bastelles, czyli takie słone ciastka wypełnione różnymi farszami. My zdecydowaliśmy się na te ze szpinakiem i brocciu.
W tym samym sklepie kusiły też różne wędliny.
A tutaj pałaszuję przekąskę na górskim szlaku, moje ukochane pain au chocolat.
Po długiej wspinaczce w górę, dotarliśmy do miasteczka wokół którego rosły tysiące kasztanowców, dlatego też większość restauracji oferowała naleśniki z mąki kasztanowej (bardzo modnej i hipsterskiej, bo bez glutenu). Bardzo nastawiłam się na zakup takiej mąki, żeby przywieźć ją do Polski, ale kilogram kosztował ponad 100zł, czyli jakieś 2-3 drożej niż można u nas dostać. Zupełnie bez sensu.
W oczekiwaniu na naleśniki – zasłużone piwo.
Oto mój naleśnik z żółtym serem, brocciu i miętą. Warto było się wspinać, żeby go zjeść.
A tak prezentował się naleśnik z żółtym serem i coppą.
W tym miejscu zostawiam Was z tymi wszystkimi pysznościami. Już niedługo ciąg dalszy, obiecuję, że równie pyszny.
Czemu nie wziąłem urlopu…. 🙁 Post super:) Zapraszam do siebie 😛
Taką mają kulturę tam, że się zamykają o 15 i otwierają wieczorami. To akurat moim zdaniem jest świetne rozwiązanie :). Szczególnie moją uwagę przykuły te naleśniki! 🙂
Ja … chcę… na… Korsykę! nie spodziewałam się takich pyszność. Byłabym w raju. Muszę się tam koniecznie wybrać 🙂