Wszystko co dobre szybko się kończy, a już na pewno wakacje. Wczoraj wróciłam z moich wojaży i próbuję się odnaleźć w powakacyjnej rzeczywistości. Pogoda za oknem sprawia, że czuję się jakbym miała jet lag (co z tego, że nie zmieniałam strefy czasowej?). Dzisiaj zapraszam na drugą część mojej jedzeniowej relacji z Korsyki (gdyby Was ominęło, po część pierwszą klikajcie tutaj).
Podobno w Cali urodził się Krzysztof Kolumb. Ruiny jego domu można zobaczyć jakąś minutę spaceru od restauracji, w której objadaliśmy się cudownymi korsykańskimi mulami wraz z obowiązkowymi frytkami.
Zamówiłam mule po prowansalsku, czyli takie w pomidorach z ziołami. Byliśmy już ostatnimi klientami przed polunchowym zamknięciem i właściciel w gratisie dorzucił nam jeszcze porcję muli marynarskich (w sosie własnym).
A tutaj kolejny lunch, a na nim korsykańskie smaki (pewnie dlatego sałatka nazywała się regionalna). Wędliny to coppa i lonzu, a biały ser to brocciu. Zapiekany ser na grzance był przegenialny, dlatego zapytałam właściciela co to za cudo. Z wielkimi znakami zapytania w oczach stwierdził, że prawdopodobnie jest to brocciu. Na pewno nie było to brocciu w jego podstawowej formie, możliwe, że wędzone, ale do tej pory pozostaje to zagadką.
Na Korsyce widoczne są włoskie wpływy, do sporej ilości dań podaje się tagliatelle. Tutaj w towarzystwie korsykańskiego dzika, pewnie także upasionego kasztanami.
A to bardzo często pojawiający się patent na chłodzenie wina w restauracjach. Tak nam się spodobał ten pomysł, że przywieźliśmy sobie takie torebki. Teraz trzeba tylko czekać na poprawę pogody.
Mama Mrzenka jest wielką fanką kremu brulee i zamawia go prawie wszędzie. Tutaj w klasycznej wersji.
A tutaj w wersji karmelowej. Ten był tak pyszny, że zjadłam mamie połowę, mimo że za kremem brulee nie przepadam. Teraz wiem, że nie trafiałam na odpowiednie przygotowanie.
Przerwa w wycieczce na zdjęcia, siku i kawę. Okazało się, że właściciel produkuje własne likiery, ten był z mirty. Słodko-wytrawny i bardzo przyjemnie rozluźniający.
Pierwszego wieczoru w Porto Vecchio nie mogliśmy się zdecydować gdzie pójść na kolację, dlatego skorzystaliśmy ze starego, sprawdzonego sposobu i wybraliśmy miejsce, w którym było najwięcej ludzi. Strzał w dziesiątkę. Genialny stek z tuńczyka z perfekcyjnymi dodatkami.
Francuskie jedzenie to zawsze obowiązkowy deser. Tak wyglądało cafe gourmand, czyli kawa, sorbet z mango, mus czekoladowo-miętowy i ciastko. Cafe gourmand w różnych restauracjach różnie jest skomponowane, ale chodzi w tym deserze o spróbowanie różnych smaków, dlatego 4 słodkości podane są w mniejszych porcjach.
A oto mus czekoladowy.
I mój absolutny ulubieniec – fondant czekoladowy. Zamawiałam go kilka razy i za każdym razem był idealnie zrobiony, z płynną czekoladą w środku.
A oto najlepszy tatar, jaki miałam przyjemność jeść w życiu. Na sposób włoski, z pesto, parmezanem, orzeszkami piniowymi i suszonymi pomidorami. Cudo, cudo, cudo. Dodatkową atrakcją było to, że każdy tatar jest robiony przy klientach.
I tyle z niego zostało.
Żeby nie było, również dzieliłam się jedzeniem. Miejscowe mrówki bardzo upodobały sobie jajko z mojej kanapki i dzielnie nosiły je do mrowiska..
O matko, tyle pyszności. Myślę, że fondant też by był moim numerem jeden. Mirty kosztowałam na Sardynii. Powiem tyle – bardzo specyficzna, na pewno trzeba się do niej przyzwyczaić.
Fondant był naprawdę kosmiczny 🙂 Co do mirty, to też różne piłam. Pod postacią wina albo czegoś w stylu bimbru. Każdy trunek różnił się smakiem i dopiero ten ze zdjęcia zachwycił mnie na tyle, żeby zasłużyć na publikację.